Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 14 czerwca 2014

Virgilio Pinera "Zimne opowiadania" - wyd. "Universitas"

 
lubimy czytać.pl ofiszal

Te opowiadania są zimne. Pinera jest pisarzem epoki lodowcowej. Nie ocenia. Nie miesza porządku etycznego z porządkiem ludzkim. Etyka jest dla niego jednym z ornamentów ludzkości. Jego proza unika ornamentów, więc jej w tych utworach nie znajdziemy. Jest za to śmiech. Ten śmiech jest smutny. Trochę sztuczny. Jakby martwy.
Virgilio Pinera to kubański pisarz niemal nieznany polskiemu czytelnikowi, choć winien być znany – Pinera przez wiele lat przebywał w Argentynie, gdzie poznał dobrze Witolda Gombrowicza. Nutę Gombrowicza można poczuć w większości tekstów zamieszczonych w tomie „Zimne opowiadania”, który został wydany przez Universitas w serii Nieznana Klasyka Literatury Latynoamerykańskiej. Tłumaczenia tego zbioru dokonał Tomasz Pindel, dzięki któremu możemy zapoznać się z wyjątkową prozą kubańskiego pisarza.
U Pinery poczułem nie tylko wpływ Gombrowicza, znalazłem także stylistyczną wspólnotę z Rolandem Toporem, a niektóre opowiadania przywodziły na myśl filozoficzną refleksję z „Bajek z królestwa Lailonii” Leszka Kołakowskiego. Niemniej nie można tu mówić o zapożyczeniach, raczej o pewnej pokoleniowej tendencji do zejścia pod podszewkę międzyludzkich relacji, o potrzebie zrozumienia rzeczy takich, jakimi one są w samej swej istocie, gdy odejmiemy im emocjonalne barwy.
Diagnoza, którą stawia Pinera w swych opowiadaniach jest surowa i brutalnie szczera. Pisarz ten odziera swoje postaci z ich poczucia wielkości i potrzeby rangi, odbiera im potoczną potrzebę zaistnienia, zaznaczenia swej obecności w świecie, demaskuje ludzkie starania jako immanentną dla gatunku ludzkiego potrzebę kłamstwa. Ludzka śmieszność jest u Pinery śmiesznością kukły domagającej się, aby uznano jej racje. Egzystencjalizm jest tu wyjściem poza obszar językowych norm, które nagle otwiera zamknięte do tej pory przejścia. Proza Pinery to przekonanie, że nie musi istnieć strach, który trzyma nas w ryzach i nie pozwala odlecieć. Te bariery zbudowaliśmy sobie sami, zdaje się mówić kubański pisarz.
Groteska i surrealizm, tragizm i śmieszność, oniryzm i baśniowość łączaą się w tych opowiadaniach, by przynieść czytelnikowi odrobinę dystansu do tego, co banalnie zwykliśmy nazywać ludzkim życiem.

wtorek, 10 czerwca 2014

Recenzja książki "Praga z Hrabalem" Tomasza Mazala - "Czuły Barbarzyńca Press"

                                                                  
lubimy czytać.pl ofi

Hrabal jest pisarzem życia. Głównie swojego życia, ale to, co jego własne i prywatne, stało się, myślę, wspólną własnością „hrabalofilów”. Oczywiście całe to „żywotopisanie” jest tylko poniekąd, więc iluzja życiowej prawdy to rodzaj perwersyjnej w gruncie rzeczy gry prowadzonej z czytelnikiem. Nie widzę jednak powodu, żeby tych literackich podchodów nie przedłużać poza książki, żeby nie spróbować podążać za pisarzem po Pradze, po miejscach, w których bywał, gdzie pił piwo, pisał i mieszkał. Książkę Tomasza Mazala „Praga z Hrabalem” pragnę potraktować jako jedyną w swoim rodzaju mapę do gry miejskiej, zatytułowanej „Podchody z Hrabalem”, do której instrukcję znajdziemy w książkach pisarza.
Huczne obchody stulecia urodzin Hrabala, które przypadały 28 marca 2014, dotarły także do Polski, gdzie czeski pisarz ma wielu miłośników swojej prozy. Podczas krakowskich obchodów zaprezentowano między innymi książkę Tomasza Mazala wydaną przez „Czuły Barbarzyńca Press”, najlepszego specjalistę na rodzimym rynku księgarskim od twórczości Bohumila H., za co wydawnictwu temu chwała. Mazal znał pisarza osobiście, więc jest dla nas dobrym przewodnikiem i wprowadza do swej książki osobisty ton, który doskonale pasuje do hrabalowskich peregrynacji.
Polacy, my Polacy, mamy w naturze skłonności pielgrzymkowe, więc „Praga z Hrabalem” w dłoń i maszerujmy po miejscach, które zaszczycił swą obecnością mistrz bawidulskiej opowieści. Hrabal porównywał w swoich tekstach knajpę do Nieba, a jej bywalców do grona zbawionych, mieszając swym zwyczajem sacrum i profanum w nieoczekiwanych proporcjach, zatem takie „pielgrzymowanie” wcale nie musi nadużyciem – sięga raczej do sedna tego, co sam Hrabal określał jako „milieu praskiej ironii”.
W mojej prywatnej „hrabalomaniackiej” skali „Praga z Hrabalem” osiąga maksymalną notę – 10 na 10. Za to,że jest przewodnikiem nie tylko po miejscach, ale przede wszystkim po życiu pisarza. Za to, że jest w niej mnóstwo unikalnych informacji, których nie znajdziemy w wydanych do tej pory biografiach. Za to, że opowieść o życiu i miejscach jest przeplatana z literackim autokomentarzem samego twórcy w doskonałych proporcjach. Za to, że znalazłem tu mnóstwo wyjątkowych zdjęć, których próżno szukać w innych źródłach. Za to, że są szczegółowe mapki. I za miejsce na notatki pod koniec książki, które sprawia, że nie wypada nic innego, tylko sięgnąć po „Pragę z Hrabalem” i przemierzać z nią hrabalowskie szlaki.

                                                           


niedziela, 1 czerwca 2014

Recenzja "Autobiografii" Johnny'ego Casha

                                                                 
lubimy czytać
oficial

Opowieść prawdziwego człowieka

 

I hurt myself today,
To see if I still feel.
I focus on the pain,
The only thing that's real.

Zacząłem słuchać Casha od „Hurt” Trenta Reznora. Kończyłem wtedy 40 lat i słuchałem tego utworu w kółko. Pewnie z 50 razy go wysłuchałem i nic nie wiedziałem, że to z repertuaru Nine Inch Nails, ale potem i tak nie udało się oryginałowi wyprzeć wykonania Casha. W dodatku ten teledysk Marka Romanka, montaż z całego życia Casha, jest tam ból i miłość, rozpacz i szczęście. Każda zmarszczka na jego twarzy to kawał życia. I świadomość, że niczego mi nie żal, że gdybym mógł wybierać, znów poszedłbym tą samą drogą. Zarówno ten krótki film, jak i utwór stały się dla mnie opowieścią o prawdziwym człowieku, o prawdziwym mężczyźnie.
The needle tears a hole,
The old familiar sting.
Try to kill it all away,
But I remember everything.

Pamiętam wszystko. I dobre i złe. Teraz, gdy piszę te słowa, też jednym okiem spoglądam na teledysk Romanka i wsłuchuję się w tekst. Z powodu „Hurt” sięgnąłem po jego autobiografię wydaną przez Czarne. To coś jak „Opowieść o prawdziwym człowieku” tylko bez czerwonego, propagandowego rajcowania. I taka jest książka Casha. Szczera. Autor nic nie ukrywa i mówi:
What have I become?
My sweetest friend.
Everyone I know
Goes away in the end.
And you could have it all,
My empire of dirt.

I will let you down.
I will make you hurt.

Życie, które pokazuje nam Cash w swojej książce to Dziki Zachód i pola bawełny, ciężka praca od dziecka i marzenia o karierze i sławie, śmierci bliskich mu osób, miłość i rodzina, alkohol i narkotyki, Jezus i Biblia. I muzyka. Muzyka country. Muzyka, którą szczerze miałem gdzieś, dopóki nie usłyszałem jego wykonania utworu „Hurt”, chociaż to  przecież żadne country and western. Do dziś nie dałem się przekonać kowbojskiemu folklorowi. Ale to nie przeszkadza mi lubić tego prawdziwego faceta, który na pewnym etapie życia pokochał Jezusa zamiast narkotyków.
I wear this crown of thorns
Upon my liar's chair.

Full of broken thoughts
I cannot repair.
Beneath the stains of time
The feelings disappear.
You are someone else,
I am still right here.

Odkrył go na nowo Rick Rubin, producent Metalliki, Beastie Boys i Lady Gagi. Johnny Cash zaczął od 1994 roku nagrywać u niego utwory w cyklu „American Recordings”. Na czwartej płycie cyklu z 2002 roku znajduje się „Hurt”. Te słowa mógł napisać sam Cash, dlatego w jego wykonaniu, zrealizowanym tuż pod koniec życia, brzmią tak autentycznie. Brzmią jak „Wonderful life” Armstronga. Brzmią jak „My way” Sinatry. Z jego autobiografii dowiedziałem się, dlaczego są one tak prawdziwie – to wszystko jest o Cashu, to wszystko prawda.
What have I become?
My sweetest friend.
Everyone I know
Goes away in the end.
And you could have it all,
my empire of dirt.

I will let you down.
I will make you hurt. 





sobota, 24 maja 2014

Byłem księdzem, w dodatku śląskim

Francik się żyni” - krótkie kazanie Farożika

Już po premierze naszego amatorskiego „Teatru po pracy”, działającego w Miejskim Domu Kultury. Dzięki pracy naszej instruktorki, scenarzystki i reżyserki w jednym, Agnieszki Raj-Kubat, i wszystkich, którzy zaangażowali się w ten spektakl, udało się stworzyć radosne przedstawienie, które połączyło folklor i tradycję z weselną energią. Pozwólcie, że podzielę się kilkoma osobistymi refleksjami na temat tego, czego efekt lubliniecka publiczność mogła zobaczyć w piątkowy wieczór na scenie.

Granice mojego języka są granicami mojego świata” - słowa Ludwika Wittgensteina są od lat mottem w mojej pracy nauczycielskiej. Scenariusz przedstawienia „Francik się żyni” był w 90. procentach napisany śląską gwarą. Dla mnie, czyli „gorola spod Jasnej Góry”, była to jedyna taka lekcja, gdzie musiałem zmagać się z trudnościami, ale i pięknem tej mowy. Dzięki temu poszerzyłem, a raczej przekroczyłem językowe granice, wcześniej dla mnie niedostępne. Inna rzecz, czy wcieliłem się w rolę Farożika wystarczająco dobrze, bo cały czas myliły mi się papierosy z cygaretami. Farożik jest jednak w naszej, tzn. mojej i Agnieszki koncepcji, tworem eklektycznym, stojącym na pograniczu kultury polskiej i śląskiej.

Powrót do korzeni, tradycja – bez tego trudno zrozumieć samego siebie. Jako „gorol spod Jasnej Góry” sam jestem konglomeratem różnych wpływów. Moi dziadkowie po mieczu pochodzą z Podlasia, gdzieś z okolic Wilkowyj, a po kądzieli z Miasteczka Śląskiego. W dzieciństwie spotykałem się zarówno ze śpiewną mową wschodnich kresów jak i śląską gwarą. To nieustanne doświadczanie „inności” w języku uczyło mnie szacunku dla gwary i kultury ludowej – na Śląsku i Podlasiu folklor odgrywa ważną rolę, pozwala rozpoznać „swojego”. Książką mojego dzieciństwa były „Bery śmieszne i ucieszne” Doroty Simonides, wybitnej znawczyni śląskiej kultury.

Kulturę śląską i jej gwarę także charakteryzuje eklektyzm – łączą się tutaj wpływy polskie, niemieckie, ale także czeskie. Podoba mi się rubaszność śląskiego humoru, jego bezpośredniość, owa ludyczność, która tak często bywa przeciwstawiana tzw. „kulturze wysokiej”. Ale przecież ta „niskość” to tradycja Ezopa, Rableis'ego, Villona i wielu innych. Bliska mi jest także słowiańska czeskość, „czeskość”, która także współtworzy „śląskość”, „czeskość”, którą uosabia dla mnie najpełniej twórczość Bohumila Hrabala. To on powiedział na temat twórczości wybitnego amerykańskiego abstrakcjonisty Jacksona Pollocka, że „Jackson Pollock kładł płótno na podłodze i lał na nie farbę. Otóż to samo robiły młode Węgierki i Słowaczki, udeptywały płótno przed domem, a potem lały na nie farbę albo sypały piasek. Koniec końców wszystko pochodzi od ludu”.

Koniec końców wszystko pochodzi od ludu. Dlatego takie ważne wydaje mi się to, co powstało w wyniku wspólnej pracy wielu ludzi, którzy zaangażowali się w twórcze działanie przy przedstawieniu „Francik się żyni”. Ta pamięć języka i pamięć obyczaju jest pamięcią zwykłych ludzi, bo właśnie zwykli ludzie tworzą kulturę ludową. Tworzą ją nie dla sławy i pieniędzy ale właśnie dla pamięci, dla kontynuacji tradycji odziedziczonej po przodkach. Za to wszystko z serca dziękuję wszystkim, z którymi miałem zaszczyt tworzyć ten spektakl.

piątek, 2 maja 2014

Recenzja książki "Opowieści graficzne" Juliana Antoniszczaka - wyd. Ha!art

                                                                         oficjal rec LC

Z postacią Juliana Antonisza zetknąłem się w latach 80. Pamiętam z dzieciństwa niesamowity świat jego filmów, które nie przypominały niczego, co do tej pory widziałem. Film animowany kojarzył mi się wtedy z kreskówkami w stylu Bolka i Lolka czy Walta Disneya. Non-camerowy świat Antonisza był na tym tle zjawiskiem przedziwnym – niepokojącym i niesamowitym. Obrazy namalowane bezpośrednio na taśmie filmowej tworzyły przedziwne fantasmagoryczne wizje i w połączeniu z dadaistyczną narracją były czymś zupełnie niespotykanym. Były to filmy, które wydawały mi się dziwne, ale jednocześnie pociągające swoim unikalnym klimatem.
Wykonanie komiksu jest jest jak robienie filmu. Każda plansza to scena, rysownik patrzy na swój obraz jakby był uzbrojony okiem kamery. Rysunki muszą wyrażać dynamikę i ekspresję charakterystyczną dla sztuki filmowej. Podstawą komiksu jest scenariusz rozrysowany na szczegółowy story-board. Wszystko to sprawia, że sztuka komiksowa stoi bardzo blisko X Muzy, moim skromnym zdaniem możemy ją traktować jako poprzedniczkę sztuki filmowej. Właśnie o komiksach jako pomyśle na scenariusz jest książka, a w zasadzie komiksowy album – Julian Józef Antonisz „Opowieści graficzne”.
Juliana Antonisza (właśc. Juliana Antoniszczaka), zmarłego przedwcześnie w 1987 roku filmowca, charakteryzowało wyjątkowe podejście do tematyki filmowej. Dla tego artysty kamera, która w powszechnym rozumieniu jest bezwzględnym elementem dla powstania filmu, była przeszkodą, oddzielała twórcę od filmowego dzieła. Malowanie obrazów bezpośrednio na taśmie filmowej było więc dla artysty czymś więcej niż techniką tworzenia. Ingerencja w tkankę taśmy filmowej była elementem konstytutywnym dla samego aktu twórczego. Takie właśnie podejście zawarł artysta w swoim manifeście non-camerowym. Samo tworzenie w tym ujęciu stawało się aktem sztuki.
Żmudna praca nad dziełem wydaje się w tym przypadku podobna do misternego układania mandali. Dziesięciominutowy film to około 20 000 mikro obrazów namalowanych, klatka po klatce, na taśmie filmowej. Na ten mnisi trud tworzenia stać było tylko wyjątkowego artystę i takim artystą, człowiekiem poświęconym bez reszty swemu dziełu był Julian Józef Antoniszczak.
Album zawiera cztery komiksy, z których jeden, „Pierony”, jest obrazkowym scenopisem do filmu, który nigdy nie powstał. Dzieła zawarte w albumie są bardzo różnorodne, a przede wszystkim doskonale oddają groteskowo-ironiczny styl autora. Wydawnictwo to może być ciekawym uzupełnieniem dla fanów twórczości Antonisza, ale może być też traktowana jako wstęp do zapoznania się z wyjątkowym dorobkiem artysty.
Wydawnictwo Ha!art zdążyło nas już przyzwyczaić do absolutnej perfekcji edytorskiej. Tak jest i tym razem. „Opowieści graficzne” są po prostu bibliofilskim rarytasem i chociaż cena. 59 zło, może wydawać się spora, to zaręczam, że otrzymujemy za nią produkt doskonały, za co należą się podziękowania Wydawcy przez duże W.

piątek, 18 kwietnia 2014

"Dziady" cz.III - na Wielki Piątek

Scena : Salon warszawski

„Mickiewicz, czyli wszystko” tak został zatytułowany wywiad-rzeka z Jarosławem Marią Rymkiewiczem. Te słowa najlepiej określają, kim Mickiewicz jest także dziś. Jeśli spojrzymy na stronę językową, że , jak mówił Wittgestein, „granice języka są granicami mojego świata”, to jasny staje się wpływ autora „Pana Tadeusza” na polską tożsamość. Jeśli za podstawowy czynnik kulturotwórczy uznamy język( „na początku było słowo”), to musimy dojść do wniosku, że dziś mówimy językiem Mickiewicza. To właśnie romantyczna poezja wpłynęła najbardziej na to, co możemy określić jako polskość. Jeśli posiadamy przywilej posługiwania się polską mową to, aby ją zrozumieć, aby zrozumieć sami siebie, aby zrozumieć geopolityczne uwarunkowania świata, w którym żyjemy, powinniśmy zrozumieć Mickiewicza. Bez względu na to, co myślimy o samym twórcy, co myślimy o jego twórczości.

Oczywiste jest, że absolutny prymat Mickiewicza, jeśli chodzi o Polskę, budził naturalną skłonność ku dekonstrukcji i dekonspiracji. Każda zmiana odbywa się w opozycji. Gdy dziś dochodzimy do wniosku, że to , co polskie, trzeba zmienić na to, co europejskie i uniwersalne, że polskość trzeba wyjałowić z jej podstawowych treści i nauczyć ją polskiego na nowo, europejsko i nowoczesno, wycierać i wyjaławiać Mickiewicza będzie się tym mocniej, tym uporczywiej. Trzeba zdemobilizować tego demona tradycji, tego językowego potwora. Wyrwać Mickiewicza z korzeniami z polskiej świadomości, wyegzorcyzmować jego ducha w pogoni za utopią zapomnienia. Świat pusty Mickiewicza nie potrzebuje. Pozostaje więc tylko pomnik, obrazek z sali polonistycznej, kilka ulic, kila patronatów szkół, gdzie jego widmo straszy zamiast nowych wieszczów pustynnych.

Ostatnio w pracach uczniowskich natknąłem się na analogię między sceną „Balu u Senatora” , gdzie autor mówił o podziale, który odpowiada dzisiejszej scenie politycznej. PO- kolaboranci, Senator- Tusk, PiS – patrioci. Kupa śmiechu? W zgodzie z poststrukturalistycznymi teoriami tekstu jako pretekstu wcale nie. Kilka lat temu uczniowie na maturze odczytywali Telimenę jako feministkę, choć biedny wieszcz pojęcia o feminizmie raczej mieć nie mógł. Trzeba było uznać te pokrętne teorie. Kiedy uczeń napisał o „Senatorze – Tusku” opór był znacznie większy. Poprawność polityczna kazała uwzględnić feminizm, ale gdy strona prawa, czyli dobra była PiSem, a lewa, czyli zła Platformą, to już nie było tak kolorowo i różowo. Głównie z powodu nastawienia.

Ale wg mnie uczeń miał rację. Mickiewicz jest żywy, żywy jest jego duch. Dziś chcielibyśmy zabić tego upiora.

Potem pójdziem, krew wroga wypijem,
Ciało jego rozrąbiem toporem:
Ręce,nogi goździami przybijem,
By nie powstał i nie był upiorem.”

Sam sobie taki los przepowiadał. Ale żyje do dziś i do dziś jest aktualny. Odsądzany, kastrowany na lekcja języka polskiego. Ale ducha Mickiewicza nie dali rady przebić osinowym kołkiem, bo rozszczepił się w języku i zasiał ziarno.

Aż w nocy przyszedł diabeł mądry i tak rzecze:
«Niedaremnie tu Pan Bóg rozsypał garść żyta,
Musi tu być w tych ziarnach jakaś moc ukryta;”

Tak rozsiały się w nas nieśmiertelne słowa Mickiewicza i teraz nie tak łatwo będzie tę polską zmorę ukatrupić. A przychodzi on do nas w chwilach najważniejszych, gdy trzeba myśleć dalej niż koniuszek własnego nosa, gdy Mordor, jak chce Ziemowit, naciera, stukając kopytkiem do naszych jaźni i próbuje wyjałowić to , co nas integruje i każe za kardynałem Wyszyńskim powiedzieć „non possumus” W ostatecznym rozrachunku liczy się tylko „Pan Tadeusz” - „panta deus” - „wszystko Bóg”.
I od wieków polskiej historii zawsze był tutaj salon, zawsze byli ci, co zapatrzeni we własny interesik i potrafiący wykorzystać koniunkturę, umieli służyć carskim namiestnikom. Świat „Dziadów” jest podzielony. Spektakl staje się misterium ścierania się sił światła i ciemności. Coś jakby „Gwiezdne wojny” tylko 150 lat wcześniej, w czasach, gdy jeszcze nie marzono tak powszechnie o kosmicznych podróżach i podbojach. Ale świat Mickiewicza jest nieco bardziej zniuansowany, trochę na zasadzie ludowego porzekadła, że „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Wieszcz wie doskonale, że z „ciemną stroną” mocy nie da się iść na kompromis. W tym względzie Mickiewicz nie pozostawia nam złudzeń także i w dzisiejszym rozumieniu – nie można wartości sprzedać za pieniądze, stanowiska czy sławę. Niby brzmi powyższe zdanie jak truizm, ale przyjrzyjmy się, co takie stanowisko oznacza w praktyce. Otóż w świecie, w którym żyjemy, jest miejsce na wszystko – biznes, karierę, sukces. Problem zaczyna się wtedy, gdy zapominamy o wartościach, o pracy dla ojczyzny, o rodzinie, o tym , co stanowi o naszej tożsamości. Jeśli pojęcie patriotyzmu zaczyna nas mierzić i tokujemy wciąż o „bogoojczyżnianych ciemnogrodzianach” i że samemu i sobie trzeba zrobić dobrze, to znów odzywa się do nas natrętne widmo Mickiewicza, wychylające się z lamusa historii, że Polska od wieków miała swoje miejsce w świecie, choć gnębiona , zawsze niepokonana i że tym , co sobą reprezentowała stawała przez wieki całe w poprzek planów tyranom tego świata. Tak winno być i dziś. I choć wydaje się, że to, co nie udało się przez lata zaborów, okupacji, komuny, dziś, w wolnej, demokratycznej Polsce, staje się ciałem, to przecież wierzę, że duch Mickiewicza jest w nas rozrzucony jak ziarno w bajce Goreckiego i wykiełkuje tysiąckrotnym plonem. Że nie dopadnie nas obojętność i alienacja „nowoczesnego” świata. Bo przecież nikt z własnej woli nie chce chodzić w kajdanach.

„Otóż to jacy stoją na narodu czele!”

Wysocki

„ Powiedz raczej:na wierzchu. Nasz naród jak lawa,
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,
Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi;
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.”

Powyższe motto jest wciąż aktualne. Dlaczego nie potrafimy tego zmienić?



czwartek, 17 kwietnia 2014

Recenzja książki "Leksykon miast intymnych" Jurija Andruchowycza - wyd. Czarne

                                                                           oficrec
                                                                               
 Miejsca w sercu

      Jurij Andruchowycz popełnił podręcznik do geografii - „Leksykon miast intymnych”, tak nazywa się ta książka. Wygląda rzeczywiście jak podręcznik akademicki – ascetyczna geometria szaty graficznej i jej pokaźny rozmiar może zaskoczyć czytelnika ukraińskiego pisarza. Czyżby autor szalonej „Moscoviady” i „Dwunastu kręgów” postanowił zamienić swą groteskową obrazowość na naukową rzetelność?
Polacy szczególnie upodobali sobie reportaż jako gatunek literacki. Gdy po 1990 roku świat stanął dla nas otworem, próbujemy zjeździć, zwiedzić, poznać, podbić świat na wszelkie możliwe sposoby. Nadrobić zaległości z półwiecza izolacji. Takim jednym ze sposobów wyrównania braków jest „Leksykon...” Andruchowycza. I niech nie zwiedzie was „akademicki” format. A że Jurij Andruchowycz nie Polakiem jest, a Ukraińcem? To tym lepiej!

Już w swoim wstępie Andruchowycz zwierza się czytelnikom, że jego naukową inspiracją były „Nowe Ateny” Benedykta Chmielowskiego i legendarne zdanie koń, jaki jest, każdy widzi. „Leksykon”, jaki jest, nie wiadomo, a pozory mogą zmylić, bo jest to książka osobista i, jak wskazuje sam tytuł, intymna. Andruchowycz podróżuje pamięcią po miastach, które odwiedził w ciągu swojego życia. Miasta ułożone są w sposób alfabetyczny i jest tutaj pewien problem, bowiem alfabet ukraiński różni się nieco od polskiego i na przykład taka Genewa, czyli ukraińska Женева, jest trochę w innym miejscu, ale nie tak znowu bardzo, bo w polskim alfabecie Ż jest pod koniec, a w ukraińskim bliżej początku, więc wszystko prawie się zgadza. Ale tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, bo słowo „intymny” w tytule wskazuje, że jest to przewodnik po wspomnieniach i emocjach, po chwilach przeżytych w różnych miejscach.
Reportaż ma wiele odmian – od rzeczowej i bogatej w fakty relacji, przez wzbogacony o literacką fikcję „wielki” reportaż w stylu Kapuścińskiego, po zakręcone gonzo, któremu bliżej do świata fikcji niż do dziennikarstwa. Według mnie Andruchowycz proponuje nam nowy podgatunek reportażu – reportaż emocjonalny. Czy taki wewnętrzny ogląd świata daje czytelnikowi nową jakość? To wszystko zależy od twórcy – w przypadku ukraińskiego pisarza tak jest w istocie. A jest tak tym bardziej, że Andruchowycz potrafi każdemu z haseł nadać osobny rys, a w jego książce mieszają się refleksje, opisy, anegdoty i wspomnienia.

Twórczość Jurija Andruchowycza poznaliśmy dzięki Andrzejowi Stasiukowi i wydawnictwu Czarne. To właśnie podróżnicza pasja Stasiuka stała się motywacją do napisania tej książki, bowiem świat podróży polskiego pisarza to inna Europa, Europa aspirująca do miana tej „prawdziwej”, tej znanej z lekcji geografii. Europa Stasiuka, który także kilkakrotnie pojawia się na stronach „Leksykonu...”, jest Europą, która też wnosi, która nie chce się wstydzić, że jest taka wschodnia i taka biedna. Andruchowycz idzie o krok dalej, miesza Paryż i Chust, Londyn i Bałakławę, ale także Nowy York i Hajsyn, ale także Guadalajarę i Połtawę, i Kraków, i Lublin, i Warszawę.

Ukraiński pisarz patrzy na te wszystkie miasta oczami Ukraińca, ale te miasta odbijają też i jego oblicze, widzi zatem siebie w tych obcych miastach, w tych różnych kontekstach, które składają się na wielokrotny portret środkowego Europejczyka, podróżnika w poszukiwaniu samego siebie.

czwartek, 27 marca 2014

Z okazji 100 Pana Hrabala

Menzel i Hrabal - spółka bardzo odpowiedzialna w szczególności dla fanatyków czeskich klimatów

Najpierw były "Perły na dnie" z 1965 roku - film składający się z czterech nowel. Jedną z nich realizuje zaledwie 28-letni Menzel - jest to opowiadanie z debiutanckiego tomu "Perełka na dnie" (1963) pod tytułem "Śmierć pana Baltazara". W momencie swojego oficjalnego debiutu Hrabal miał 49 lat, należał zatem do innego pokolenia niż Menzel; przede wszystkim pisarz pamiętał krótki okres wolności między 1918 a 1939. W swojej twórczości wielokrotnie będzie powracał do tamtego okresu jako do "złotego okresu" swojego życia.
"Śmierć pana Baltazara" to pozornie sielankowa historyjka - oto rodzinna, niedzielna wyprawa na wyścigi motocyklowe, której towarzyszą swobodne rozmowy o niczym, zabarwione nonsensownym humorem; panuje atmosfera błogiego relaksu na łonie natury. Za chwilę rozegra się tragedia. To typowe połączenie dla hrabalowskiej poetyki. Jedno jest pewne - już w tym filmie widać, że Menzel doskonale czuł prozę autora "Zbyt głośnej samotności". Ciekawostką w tym filmie jest pojawienie się stryja Pepina, autentycznej postaci, której Hrabal poświęcił swą pierwszą powieść - "Cierpienia starego Wertera". W filmie "Perły na dnie" pojawia się też sam Hrabal - to postać mężczyzny wychodząca ze swojego mieszkania na praskiej Libni, które poetycko nazywał "Na Grobli Wieczności". W scenerii starej kuźni przerobionej na mieszkanie rozgrywa się wiele utworów mistrza czeskiej prozy.
Drugim filmem spółki Hrabal - Menzel są już oskarowe "Pociągi pod specjalnym nadzorem" z 1966 roku. Nie jest to mój ulubiony film tego duetu, zresztą sama książka też nie przypadła mi do gustu tak bardzo jak pozostałe dzieła mistrza Bohumila. Co zatem zadecydowało, że właśnie ten obraz stał się symbolem czeskiego kina lat sześćdziesiątych? Wydaje mi się, że chodzi tu o uniwersalny temat, jakim jest wojna i specyficzne, "szwejkowskie" podejście do zagadnienia. Tak to już jest, że filmy muszą być w pewnym sensie przewidywalne, aby dotrzeć do szerokiej publiczności. Odniesienie do tradycji Haszka pozwoliło uniknąć problemów interpretacyjnych.
Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, na ile to, co działo się w kulturze czeskiej w pierwszej połowie lat 60-tych, miało wpływ na wolnościowy zryw narodu czeskiego w 1968, dość że efektem tych nastrojów jest wg mnie najdoskonalsze dzieło spółki - "Skowronki na uwięzi". Jest to adaptacja opowiadania z tomu "Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać" zatytułowanego "Dziwni ludzie". Na terenie huty pracują wspólnie mężczyźni poddani resocjalizacji poprzez pracę, dawni "burżuje" i więźniarki schwytane podczas nielegalnej próby przekroczenia granicy. Dzieli ich tylko płot i czułe oko anioła stróża, czyli więziennego strażnika. Potrzeba bliskości i uczucia jest silniejsza niż strach przed karą - między resocjalizowanym młodzieńcem a więźniarką rodzi się uczucie. Film ukończono w 1969, już po objęciu władzy przez radzieckiego namiestnika Gustawa Husaka. Przez 20 lat leżał na półce, by 1990 roku zdobyć nagrodę Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. Wspaniałe aktorstwo, śmiech poprzez łzy, specyficzny hrabalowski humor czynią ten obraz najbliższym przekazowi literackiemu Bohumila Hrabala.
Lata siedemdziesiąte, czasy rządów wspomnianego Gustawa Husaka, to dla Hrabala trudny okres. Przyjmuje postawę spolegliwą wobec komunistycznych rządów i szerokim łukiem omija drażliwe tematy. Tak powstają "Postrzyżyny" przeniesione na ekran w 1980 roku. Jest to utwór poświęcony matce pisarza Marie Hrabalowej. To utwór pełen miłości i fascynacji jej osobą. Trzeba wspomnieć, że Bohumil był nieślubnym dzieckiem Marie, usynowionym przez kierownika browaru w Nymburku - ta postać także jest ważna dla całości filmu. Kobieta w "Postrzyżynach" reprezentuje żywioł, odwagę, pragnienie przygody; mężczyzna zaś zdrowy rozsądek, powagę, stateczność. Jednak oboje ukazani są w sposób ciepły, ma się wrażenie, że to nie walczące ze sobą przeciwne wartości, ale świat uzyskujący doskonałość poprzez wzajemne dopełnienie. Ciekawostka - Hrabalowi dostało się po głowie parasolką podczas pokazu filmu w "Stanach Zadowolonych"; obecna na seansie feministka zarzuciła mu poniżenie kobiety w scenie, gdy bohaterka zostaje ukarana przez swego męża za obcięcie warkocza (tytułowe "postrzyżyny").
W 1983 roku powstaje film "Święto przebiśniegu". Hrabal zamieszkał wtedy na wsi o nazwie Krsko, położonej kilkadziesiąt kilometrów od Pragi. Ten film jest moim zdaniem najbliższy piwno-biesiadnemu wyobrażeniu o czeskiej rzeczywistości. Cenię ten film za humor i lekkość tematu, choć i tu nad sielskim klimatem unosi się widmo tragedii.
Aleksander Kaczorowski - polski znawca Hrabala - pisze o "Postrzyżynach" i "Święcie przebiśniegu", że były to obrazy przesłodzone, zanadto konformistyczne w stosunku do ciężkiej rzeczywistości tamtego okresu w Czechosłowacji. Dla mnie ten brak zainteresowania polityką, objawiający się w podpisaniu lojalnej wobec reżymu "Antykarty", nie stanowi dużego problemu. Obydwa utwory zasługują na uwagę poprzez to, że pokazują ludzi starających się żyć tak, jakby na świecie nic złego się nie działo, mimo że tragedia jest o krok.
I w końcu "Obsługiwałem angielskiego króla" - film wg mnie nie tak dobry jak poprzednie, bo powstał po śmierci Hrabala. Myślę, że nieobecność pisarza podczas powstawania scenariusza spowodowała, że film stracił odrobinę z klimatu charakterystycznego dla poprzednich dzieł. Jest to poza tym utwór dotyczący najważniejszych pytań epoki o faszyzm i komunizm. Menzel poszedł w tę bardzo uniwersalną stronę i trochę pozostawił samemu sobie głównego bohatera - pana Dziecię. Filmowi brakło tego charakterystycznego dla Hrabala pochylenia się nad zwykłym człowiekiem, nad którego głową przetaczają się burze historii.
Menzel i Hrabal to skrajnie różne osobowości - Hrabal plebejski i kochający piwo monogamista, wierny do końca swojej Pipsi; Menzel - abstynent, podróżujący po świecie dżentelmen, miłośnik płci przeciwnej. Obaj przez cały czas trwania znajomości byli do siebie zdystansowani, zawsze do siebie na "Pan". Cóż - nierzadko bywa, że z połączenia tak różnych żywiołów powstaje coś wartościowego, takiego jak spółka Hrabal i Menzel.

niedziela, 9 marca 2014

Recenzja powieści Jana Pelca "...będzie gorzej" - wyd. Czarne

  
                                           oficjalna recenzja serwisu "lubimyczytac.pl"

Olin, bohater powieści „...będzie gorzej” Jana Pelca, nie chce zostać robotnikiem w fabryce w Czechosłowacji doby Gustava Husaka. Wypowiada wojnę swojej rodzinie, systemowi, nawet samemu sobie. Jego życiową postawą staje się bezkompromisowe dążenie do wolności. „...będzie gorzej” jest kontrkulturowym eposem, wpisującym się w tradycję Kerouaca, Ginsberga, Keseya i jest tych nazwisk bez wątpienia godny. To jedyna mi znana próba takiego pisarstwa, pochodząca spoza „żelaznej kurtyny”.
W krajach tak zwanej „demokracji ludowej” pojęcie wolności ściśle związane było z polityką. Ludzie pozbawieni prawa do prywatności, nieustannie inwigilowani przez system nie mogli decydować o swojej drodze życiowej. Wszystko, co prywatne, podlegało kontroli. Takim państwem była Czechosłowacja czasów Gustawa Husaka. Po przełomie „Praskiej Wiosny” w 1968 roku nastał mroczny czas tak zwanej „normalizacji”. To właśnie na ten czas przypada akcja „...będzie gorzej”.

„Normalizacja” miała wszystkich Czechów sprowadzić do wymiaru tak zwanego „czechaczka” - przeciętniaka, który po zaspokojeniu swoich podstawowych potrzeb nie ma już ochoty na marzenia, bunty, przygody, podróże. Knedle, piwo i bajki o Rumcajsie muszą „czechaczkowi” wystarczyć za całe uniwersum życiowych możliwości. Kto nie pasuje do tego wymiaru naraża porządek socjalistycznej ojczyzny. Olin nie jest bohaterem z bajki o Żwirku, bardziej o Muchomorku. Olin nie chce być porządnym, zwykłym Czechem. Rzuca szkołę, ignoruje obowiązek pracy, porzuca w końcu rodzinę, by przystąpić do subkultury „hipów”. Jednak nadzieje na piękne marzenie o wolności „dzieci kwiatów” pryskają jak bańka mydlana. Świat czeskiego undergroundu epoki Husaka to codzienna walka, to autentyczny margines, gdzie schodzi się krok po kroku na samo dno moralne – człowiek w walce o przetrwanie nie cofnie się przed niczym, przed kradzieżą, prostytucją, nawet przed zbrodnią. W tym świecie nie ma żadnych kompromisów, a krótkie, brudne życie jest normą straceńców.

Powieść Jana Pelca bije czytelnika, często wywołuje brak zgody na słowa i opisy, niedowierzanie, że można zgodzić się na takie życie, a jednocześnie mitologizować ową rzeczywistość. Jest to też powieść o cenie, jaką się płaci za wolność. Wszyscy bohaterowie są tutaj życiowymi straceńcami bez przyszłości. Trochę im współczujemy, ale często się ich brzydzimy. To nie jest odkrywanie, że, jak u Hrabala, „cud zdarza się co dnia”. „Cud” Pelca to zaczerpnięcie haustu powietrza po wynurzeniu się z szamba.
Pelcowi udało się tutaj zawrzeć doskonale dwoistość natury czeskich buntowników, którzy z jednej strony są zmęczeni moralnie, często mają dosyć wolności, co może prowadzić do prób samobójczych albo zakładu psychiatrycznego. Z drugiej strony nikt tak jak ci straceńcy nie potrafi docenić piękna świata i chwili, radości z prostego faktu codziennych narodzin, które następują po otwarciu oczu.

Książka Jana Pelca jest pełna przygód i radości. Jest także pełna bólu. To apoteoza życia na krawędzi. „...będzie gorzej”, książka, którą prezentuje nam wydawnictwo „Czarne”, to pierwsze pełne polskie wydanie tego legendarnego już dzieła. Jest to coś zupełnie innego niż świat Hrabala, takich Czech i Czechów nie znajdziemy też w reportażach Mariusza Szczygła. Gorąco polecam tę książkę, która została znakomicie przetłumaczona przez Jana Stachowskiego. To prawdziwe wydarzenie, dziw bierze, że dopiero teraz dostajemy polską wersję tego wybitnego dzieła.
Czy ktoś wiedział, że „włóczędzy Dharmy” byli także w Pradze?
Tytuł recenzji jest cytatem z książki Bohumila Hrabala „Czuły barbarzyńca”

sobota, 1 marca 2014

Recenzja książki "Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej - wyd. Czarne

                                                                oficjalna recenzja
                                                                           

Guguły” są debiutem prozatorskim Wioletty Grzegorzewskiej, pisarki pochodzącej z wioski położonej na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Opowiada ona w swoim zbiorze krótkich form prozą o dzieciństwie, dorastaniu, o dobrych i złych stronach bycia małą dziewczynką w małej wiosce. „Guguły” to niedojrzałe owoce, to czas dojrzewania, okres intensywnego zbierania doświadczeń życiowych, ale także okres cudownego, magicznego bycia w świecie, który coraz bardziej otwiera się na człowieka.
Czas akcji: głównie lata 80. Miejsce akcji: wieś Hektary. To konkretne usytuowanie „Guguł” wcale nie oznacza biograficznych konsekwencji. To główny walor tej prozy, mimo iż utkana z osobistych doświadczeń, opowieść nie traci uniwersalnego charakteru. Ów uniwersalny wymiar zyskuje autorka głównie dzięki wprowadzeniu świata dziecięcej wyobraźni, tej magicznej perspektywy, która jakże często bywa pułapką pisarzy zapatrzonych w prozę Schulza. Wioletcie Grzegorzewskiej udało się uniknąć nadętej oniryczności. Udało się jej zachować równowagę między magią opisów stanów wewnętrznych a chropowatością świata zewnętrznego.
Wioletta Grzegorzewska w oryginalny sposób wpisuje się w nurt „literatury wiejskiej”. Grządkę tę uprawiało wielu rodzimych pisarzy: Tadeusz Nowak, Julian Kawalec, Edward Redliński ze swoją „Konopielką”, czy Wiesław Myśliwski z wielką powieścią wiejską „Kamień na kamieniu”, a ostatnio Marian Pilot i jego uhonorowany nagrodą Nike „Pióropusz” - przykłady można mnożyć, sięgając bliżej i dalej, jednak temat polskiej wsi jest często omijany przez pisarki. Wydaje się, że wiejskość nie pasuje do tworzonego aktualnie obrazu nowoczesnej kobiety. Nawet jeśli odniesiemy się do prozy Olgi Tokarczuk to zobaczymy „baśniowy” opis świata, który przykrywa skutecznie warstwy życiowego błota. Wioletta Grzegorzewska w swoich opowiadaniach nie unika szarości, choć jest to szarość czysta, bo wyszorowana popiołem.
Świat mitów tworzy u Grzegorzewskiej wiejska religijność – pomieszanie pogańskich wierzeń z katolickimi obrzędami. Elementy te widziane oczyma dziewczynki są oderwaniem od szarości domowej izby i podwórka. Autorka mogła tutaj wpaść w prześmiewczą manierę, która dziś święci swoje wielkie dni. Nic z tego – świat wierzeń i obrzędów jest u Wioletty światem, na który się czeka, który przynosi ze sobą transcendentny wymiar cudowności, odejścia od prozy ku poezji. To umiejętne balansowanie na pograniczu liryki i epiki nie pozwala czytelnikowi na narracyjne znużenie.
Dużo tych pułapek czyhało na Wiolettę Grzegorzewską – oprócz wyżej wymienionych istniała przecież tak silna u niewiast potrzeba społecznego zaangażowania, gdzie marzenie o literaturze ustępuje marzeniu, żeby poboksować się z niesprawiedliwą rzeczywistością. Pewnie takie motywy czy pola interpretacyjne znajdziemy także w „Gugułach”, ale nie to mnie urzekło w książce wydanej przez Czarne. Od jakiegoś czasu szukam częstochowskich klimatów literackich, pojawia się tego coraz więcej na półkach księgarskich, ale na ogół rozbijam sobie oczy i część mózgowia odpowiedzialną za czynność czytania o nieprzekonującą próbę zostania pisarzem. W wypadku Wioletty Grzegorzewskiej, debiutantki silnie z Częstochową związanej, nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia z książką absolutnie wyjątkową. Mam nadzieję, że to dopiero początek i że Wioletta jeszcze wiele razy obdaruje czytelników swym talentem.

wtorek, 25 lutego 2014

25 lat minęło - moje wspomnienie-refleksja

                                                         zdj. www.okf.czest.pl

 Mój azyl 
         Mam taki stary zeszyt. Teraz już całkiem pożółkły i bez okładek. Te zapiski zaczynają się w 1990 roku. Byłem wtedy w maturalnej klasie. Pierwszy wpis, który tam sobie zanotowałem, pochodzi z 2. marca tegoż roku i dotyczy legendarnego filmu „Obywatel Kane” Orsona Wellesa. Następny jest o jeden dzień późniejszy i dotyczy filmu „Tam, gdzie rosną poziomki” Ingmara Bergmana. Obok tytułu i krótkiej informacji o filmie wklejony tak samo żółty jak kartki zeszytu bilet z fioletową pieczątką: Ośrodek Kultury Filmowej. Wobec takiego repertuaru byłem bez szans – zostałem kinomaniakiem i mam tak do dziś. 
         Nie pamiętam, jaki był pierwszy film, który obejrzałem w OKF. Mogło to być „Porno” Marka Koterskiego, co w powiązaniu z faktem, że ostatnim obejrzanym przeze mnie tutaj filmem była „Nimfomanka cz.II”, stanowi niewątpliwie ciekawą klamrę dla moich wizyt w tym wyjątkowym miejscu. Ale równie dobrze mógł to być „Werdykt” Sidneya Lumeta, a może ”Dawno temu w Ameryce” Sergia Leone, głośne wtedy „Przesłuchanie”Ryszarda Bugajskiego, pamiętam też pokoleniowy film Magdaleny Łazarkiewicz „Ostatni dzwonek” i spotkanie z reżyserką. Nie pamiętam, który z tych filmów widziałem w OKF-ie jako pierwszy, ale zawsze było to dobre kino. Ratowało mnie to wiele razy przed komercyjną ofertą kinową, która królowała na dużym ekranie w latach 90. W OKF zawsze można było od tego uciec. I tak pozostało do dziś. 
         W pierwszych latach istnienia Ośrodka była to głównie klasyka – przeglądy reżyserów, projekcje filmów takich jak „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Łowca jeleni” czy „Amadeusz” wypełniały szczelnie salę kinową, ale zazwyczaj wszyscy jakoś się mieścili, siadając, gdzie tylko była odrobina wolnego miejsca. Pamiętam taki przegląd „Młodzi i wartości” - do dziś mam program wystukany na maszynie do pisania. W repertuarze takie oto filmy: „Hair”, „Samotność długodystansowca”, „Do utraty tchu”, „Narkomani”, „Absolwent”, „Billy Kłamca”. Takich tematycznych przeglądów jest dziś trochę mniej i , nie będę ukrywał, brakuje mi tego. Cóż, pewnie ciężko byłoby przyciągnąć dziś widzów starymi tytułami. 
         Szanuję OKF za jeszcze jedną ważną rzecz. Zdarzało się czasem, że na seansie byłem sam albo towarzyszyły mi jedna czy dwie osoby. W takiej sytuacji nigdy nie zdarzyło się, by seans odwołano. Oczywiście były to najlepsze filmy na świecie. I to cudowne wrażenie, gdy byłem z tym absolutnym arcydziełem sam na sam w sali kinowej . Oglądanie filmów w domu, choćby na najlepszym HDw3D na „blureju”, zawsze pozostanie dla mnie czymś pośledniejszym od wizyty w kinie. Sory, taki mam klimat, a wszystkiemu winien OKF. To tutaj nauczyłem się, co to znaczy uciec na chwilę od świata w mrok sali projekcyjnej. 
         Z sytuacji nieco dziwnych, ale takich co to zapadają w pamięć, przypominam sobie moment, całkiem niedawno to było, siedzę w OKF, koreański film „Arirang” podczas przeglądu z festiwalu Nowe Horyzonty. Było już dość późno, ja jakiś zmęczony, bohater filmu od godziny chodzi po swoim domu na bosaka , rozmawia sam ze sobą, je rybę, popija kawę. Nagle czuję za sobą znajomy z multikina zapach popkornu, słyszę charakterystyczne bulgotanie w kubkach z napojami, rozlegają się dźwięki głośnych rozmów i śmiechy. Wyciągam z kieszeni nóż sprężynowy... I nagle następuje ocknięcie z chwilowej drzemki, która była jak koszmar. W poświacie blasku bijącego z ekranu widzę łysiny „wiernych kinomanów” - są tacy jak ja , wszystko jest znowu na swoim miejscu. Gość z filmu „Arirang” dalej chodzi na bosaka po domu i rozmawia sam ze sobą. I już wiem, kiedy przestanę przychodzić do OKF-u, dziś Kina Studyjnego „Iluzja” z cyfrowym projektorem i dźwiękiem Dolby Surround – niech tylko zaczną w holu podawać popkorn i colę w litrowych kubkach... Póki co pozostaję „wiernym kinomanem” - tylko tutaj mogę znaleźć tę magię, której oczekuję od kina. 

PS  Przypomniałem sobie, tak na 99 % sobie przypomniałem, co to za film obejrzałem w OKF jako pierwszy. Był to "Dom gry" Davida Mameta i na pewno była to wiosna 1989r.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Recenzja książki Szczepana Twardocha "Wieczny Grunwald" - wyd. Wydawnictwo Literackie

                                                                        oficjal recozja
                                                                                
Z mroku dziejów

Czytałem ostatnie powieści Szczepana Twardocha całkiem nie po kolei. Najpierw bowiem była „Morfina” - najlepsza powieść minionego roku, mój murowany kandydat do Nike i rozczarowanie, że tak się nie stało. Dopiero po tym dotarłem do „Wiecznego Grunwaldu”. O książce słyszałem co nieco, ale to, z czym zderzyłem się podczas lektury było jak tsunami literackich obrazów, myśli, ale przede wszystkim polszczyzny.

Książka została wydana po raz pierwszy przez Narodowe Centrum Kultury i było to z okazji projektu „Zwrotnice czasu”, który miał uczcić 600-lecie bitwy pod Grunwaldem poprzez wyłonienie najciekawszych powieści, które prezentowałyby polską historię w sposób alternatywny. Szczepan Twardoch w swoim pomyśle odwołał się bezpośrednio do tematu bitwy grunwaldzkiej, jednak sposób, w jaki to uczynił, przyprawić może o wywichnięcie zawiasów szczękowych, gdyż każda kolejna strona przyprawia o coraz większe rozdziawienie paszczy, więc radzę uważać! Zresztą zawiasy szczękowe to nic w porównaniu z zawiasami umysłowymi, które książka ta wywraca na drugą stronę!

Nieślubny syn Kazimierza Wielkiego, Paszko, ginie pod Grunwaldem jako rycerz zakonny i niczym Billy Pilgrim z „Rzeźni numer pięć” wypada z czasu. Wypada jednak nie tylko z ram czasowych, wypada poza wymiar materialny, staje się „wiecznym Grunwaldem”, bytem wyrzuconym poza czas i przestrzeń, podróżującym przez krainę mitów i archetypów ludzkości.

„Wieczny Grunwald” ma formę monologu - monologu spoza czasów, monologu, w którym język i historia splatają się w jedność. Językowa fala uderzeniowa, którą częstuje nas Twardoch niesie nas nie tylko przez historię polszczyzny, ale też przez historię ludzkich myśli i pragnień. Autor nie pozostawia nam złudzeń – historia ludzkości to historia zbrodni i konfliktów. Nawet pozostając biernymi, bierzemy udział w wojnie i ponosimy za nią odpowiedzialność. Pojęcie „dobra” jest u Twardocha najbardziej zakłamanym słowem, które zna ludzkość. Współczucie, miłość to tylko kłamstwa słabych. Kto chce żyć naprawdę musi zabić. Musi wziąć na siebie moralną odpowiedzialność za zło, bo to zło kreuje obraz świata. Archetypiczne zło, polegające na wyeliminowaniu wroga. Odwieczna zasada „plus-minus” i bez znaczenia, czyj plus, a czyj minus.

Uczyniliśmy wiele, by rozmyć moralną odpowiedzialność za śmierć i cierpienie. Jaką odpowiedzialność ponosi palec naciskający odpowiedni guzik, jaką odpowiedzialność ponoszą sterujący dronami? Wojny robotów powoli stają się faktem, ale zasada pozostaje ta sama. Klucz do zbrodni znajdziemy w słowach, w myślach, w pojęciach takich jak miłość, rodzina, ojczyzna. Zawsze były one dobrym pretekstem, można powiedzieć pretekstem naturalnym, do prowadzenia kolejnych podbojów. Bo jeśli nie my ich, to oni nas. „Lepiej być wilkiem niż bezbronną owcą” - śpiewają moi znajomi z hip-hopowego składu. Czyż nie tak? Czyż takiej wojny nie toczymy na co dzień w imię „wyższych wartości”? W pracy, w rodzinie? Co nas obchodzi los tych, którzy stoją na naszej drodze? Co ich obchodzi nasz los?

„Wieczny Grunwald” to także rozprawa z silnym w naszej kulturze mitem Wallenroda. Ja uważam jednak, że o Wallenrodzie i tożsamości jest „Morfina”. „Grunwald” jest powieścią uniwersalną. Jest powieścią o złu, o świecie, jakim uczynił go człowiek, że zmieniają się jedynie metody, ale zasady obowiązują wciąż te same. Siłą tej powieści jest brak wyraźnego odniesienia do etyki. Dla jednych zbrodniarze pozostaną bohaterami, dla drugich odwrotnie. Etyka jest bowiem tutaj jedynie nadbudowana wokół podstawowej zasady świata, jaką jest konflikt. Jest tutaj miejsce na oskarżenie męskiego pierwiastka, miecza, który w imię rodziny-ojczyzny broni i podbija, by zapewnić byt następnym pokoleniom. W tym ujęciu jednak pozostanie on ślepym instynktem, który nie podlega ocenie moralnej, bowiem winna jest pierwotna zasada świata. W tym momencie otwiera się pole metafizyki, pytanie o samą zasadę, o twórcę tego porządku. Jest to perspektywa otwarta na wiele odpowiedzi, także tych religijnych, także o sens chrześcijaństwa i rolę religii w dziejach; jak to możliwe, by przesłanie miłości zostało zaprzęgnięte do walki z drugim człowiekiem?

„Wieczny Grunwald” to książka, która mnie przerasta. Wywołuje u mnie bunt i niezgodę, a zarazem rodzi przekonanie, że jest to książka bardzo prawdziwa. Być zbrodniarzem czy bohaterem to jedno. Błąd Raskolnikowa jest błędem ludzkiego umysłu, ale jednocześnie jest odwiecznym błędem człowieczeństwa, który tworzy ten świat. „Wieczny Grunwald” to mroczny trans, upojenie przemocą i władzą, zejście do najmroczniejszych czeluści zawieszonego w historii człowieka. Chciałbym zapytać: Co wziąłeś, Szczepan? Nie chcę tego za żadne skarby! „Wieczny Grunwald” jest jedną z najważniejszych powieści o historii, jakie znam. „Wieczny Grunwald” nie da nam odpowiedzi, ale da nam prawdę. Co z nią zrobimy, zależy wyłącznie od nas samych. To dzieło otwarte.


poniedziałek, 3 lutego 2014

Prawie recenzja książki Grzegorza Kossona "Warstwy"

                                                                          ofice rec

Odkrywanie warstw/warstew/warstwów*

 

Grzegorz Kosson - „brand coach, ekspert ds. komunikacji marketingowej i zarządzania wartością. Specjalista w zakresie storytellingu”. Nie wiem, jak u Was, ale ta krótka informacja z biogramu autora książki „Warstwy” rodzi we mnie tyle pytań, że zaczynam sobie powoli uświadamiać, jaki jestem stary. Sądząc po zdjęciu autora pewnie tak samo stary jak Grzegorz Kosson.
Napisałem powyżej „autora książki „Warstwy” i tego będę się trzymał - „Warstwy” to książka. Nie powieść, nie esej, nie dokument, ale książka. Wydana tak pięknie, że w pełni na szlachetne miano „książki” zasługuje. Na miano „księgi” raczej nie – zbyt wątła, ale na miano „książki”, książki w pełnym znaczeniu, książki, by tak rzec rubasznie, pełną gębą – o tak, ten tytuł „Warstwom” należy się jak najbardziej.
Jeśli dalej zastanawiać się nad gatunkową przynależnością „Warstw”, to trzeba odejść od kryteriów czysto literackich i skierować się w stronę nauki. Mamy tu do czynienia z archeologią. Autor-archeolog odkrywa przed nami miasto. Ale nie odkrywa w sposób czysto historyczny. Jest to archeologia współczesności, co samo w sobie brzmi jak oksymoron. Tyle że owa współczesność jest zamknięta w egzystencji jednego człowieka i jego relacji z miastem. Relacje te stanowią sieć rozmaitych powiązań, warstw, a pisarz-archeolog dokonuje rozwarstwienia, odkrywa przed czytelnikiem coraz nowe skarby wydobyte z przeszłości miasta.
Te skarby to rzeka, góra, ogród, mapa zmienione biegiem historii i wpływające na egzystencję człowieka. Człowiek i przestrzeń tworzą jedność, wzajemnie na siebie oddziaływają, tworząc nowe mity – osobistą mitologię każdego z nas. Bowiem to, co jest naszym światem, jest naszą wiarą w ten świat. Człowiek, historia i świat u Kossona to wzajemnie przenikająca się jedność. Wszystko tu wzajemnie na siebie wpływa, ale tylko człowiek jest w stanie opowiedzieć historię, historię warstw. Owe tytułowe warstwy żyją w nas samych.
Każdy z nas ma swoje warstwy. Wszystko zależy od wiedzy, wrażliwości, sposobu odczuwania świata. Każdy ma swoje „warstwy”, więc każdy ma swoją opowieść. Swoją opowieść o historii, o mieście, o ulicy, o łące. Wszystko zależy tutaj zatem od tego jak to jest opowiedziane. „Warstwy” Kossona są opowiedziane indywidualnie, intymnie, ale czy dobrze? Czy przekonają nas warstwy tej historii i staną się syntezą pewnego jednostkowego doświadczenia, czy też rzeczone „warstwy” przysypią nas miałkim żwirem wywodów? To musi czytelnik ocenić sam. Tym razem nie pomogę. Zbyt to, jak dla mnie, osobista, wewnętrzna książka, bym śmiał ją jednoznacznie ocenić. Jeśli interesuje Was wewnętrzny świat osobistych refleksji i wrażeń to na pewno warto sięgnąć po „Warstwy”. Tak samo jak warto snuć własną opowieść.
Ta „książka” – prawdopodobnie – może wciągnąć, zassać nie wypuścić od pierwszej litery do ostatniej kropki. Ta „książka” może zirytować, hermetyczna jest, to mogą być nie nasze „warstwy”, nie nasze skojarzenia. Ta „książka” może w końcu pozostawić człowieka obojętnym. Bo po co czytać coś tak osobistego, indywidualnego, gdy takich „książek” jest kilka miliardów. Może lepiej zająć się pisaniem własnej, zamiast znów czytać o cudzym życiu, o cudzym świecie? Takiego odbioru „Warstw” boję się najbardziej, bo po prostu „lubię czytać”.

* niepotrzebne skreślić.

środa, 29 stycznia 2014

Recenzja książki Pavla Vilikovsky'ego "Okrutny maszynista" - wyd. Słowackie Klimaty

                        

                  Jak owad w grudce bursztynu

Pavel Vilikovsky, jak większość pisarzy słowackich, nie jest znany polskim czytelnikom. Wydawnictwo Sejny wydało w 2005 roku powieść „Ostatni koń Pompei”, ale nigdy nie zetknąłem się z tą książką. Dlatego dobrze się stało, że istnieją „Słowackie Klimaty” - portal i wydawnictwo propagujące słowacką literaturę. O ile o czeskiej literaturze i kulturze wiemy całkiem sporo, o tyle to, co słowackie, pozostaje dla Polaków czymś tajemniczym. Tak naprawdę to nie wiemy, czy Słowacy mają jakąś literaturę, film, kulturę. Może brak u nas „słowackiego” Szczygła, kogoś kto rozreklamowałby to zjawisko? Zbiór opowiadań z tomu „Okrutny maszynista” pokazuje, że jest to twórczość wartościowa i na pewno warto się tym tematem zainteresować.
Proza Vilikovsky'ego jest bardzo poetycka, osobista i środkowoeuropejska. Ostatni epitet, dosyć już wytarty, pasuje jednak do tych opowiadań wyjątkowo dobrze. Nie będę omawiał poszczególnych utworów, wskazywał różnic między nimi, prezentował obecnych tutaj tematów i bohaterów. Opowiadania te są mocno zaskakujące i omawianie ich treści może pozbawić czytelników części przyjemności z odkrywania tajemnic tej prozy. Chcę podzielić się kilkoma refleksjami natury ogólnej, które tom „Okrutny maszynista” w sobie nosi. Proza ta wypływa z pewnego wspólnego doświadczenia i dobrze to doświadczenie opisuje. Winno być owo doświadczenie bliskie także nam, bo także nas dotyczy pojęcie „Europa Środkowa”.
Cechą tego środkowoeuropejskiego nastroju jest teraźniejszość. Tylko teraźniejszość jest realna. Przeszłość zwykle ulega mitologizacji, przyszłość jest marzeniem. Z takiego sposobu pojmowania czasu płyną różnorakie konsekwencje. Podstawową jest oniryzm, surrealizm egzystencji, którą Środkowoeuropejczyk wiedzie, zawieszony w realizmie teraźniejszości, pomiędzy sennymi mirażami przeszłości i przyszłości. Nadzieja staje się tutaj błogosławieństwem ulgi i eskapizmu oraz przekleństwem niemożności, zawieszenia, bezruchu. Środkowa Europa to nieustanne dążenie i immanentny brak wiary w sens tego dążenia. To Max Brod, który, zgodnie z ostatnią wolą pisarza, ma spalić niedokończony „Proces”, dzieło swego przyjaciela Franza Kafki. Znajdziemy tutaj wreszcie odpowiedź na pytanie, gdzie Albert Camus szukał inspiracji dla swojej koncepcji mitu Syzyfa jako nieustannego mozołu skazanego na porażkę. I choćby z tego jednego powodu warto sięgnąć po ten tom.
W opowiadaniach Vilikovsky'ego wszystko dzieje się w głowach bohaterów. Rzeczywistość jest za szybą, która stworzona z bardzo mocnego szkła nie pozwala nam przejść ku realności. Ta szyba to strach deziluzji, że zostaniemy bez możliwości ucieczki w potencjalne światy, które nie istnieją, że rozbroi nas prawda, z którą stykać się nie mamy zamiaru, że na swoim placu potrafimy wybudować bastion z mitów i kompleksów, których nie rozsadzi moc broni nuklearnej. Taka „zawieszona” proza ma swój urok. Taka „zawieszona” proza mówi dużo o nas samych -wszystko tutaj utkane z marzeń, jednakowoż z marzeń, które realizowali za nas inni.
Sławomir Domański
 

wtorek, 21 stycznia 2014

Od "Wesela" do "Pod Mocnym Aniołem". O filmach Wojciecha Smarzowskiego.

Polska w oparach. Motyw wódki w filmach Wojciecha Smarzowskiego.


Dno butelki od wódki jest najlepszą perspektywą, przez którą możemy przyjrzeć się filmom Wojciecha Smarzowskiego. W filmach tego reżysera butelka wódki jest rekwizytem nieodzownym, który nakręca akcję. Czy w „Weselu”, „Domu złym” czy „Drogówce” wszystko dzieje się w oparach wódy. 40 procentowy roztwór sfermentowanego zboża staje się nie tylko rekwizytem, ale także jednym z najważniejszych bohaterów filmów tego reżysera. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest film „Róża” - film poświęcony narodowej traumie, wynikającej z historycznego gwałtu dokonanego przez mocarstwa na małych narodach. Najnowszy film Smarzowskiego - „Pod mocnym aniołem” - podejmuje temat alkoholizmu nie tylko jako tła dla opowiadanej historii, ale stawia go jako problem podstawowy. Jest to konsekwentna droga twórcy, którego filmy są każdorazowo świadomym rozwijaniem artystycznej wizji w kolejnych dziełach. Świadomie pomijam tutaj pierwszą telewizyjną realizację. Smarzowskiego , czyli „Małżowinę” z Marcinem Świetlickim u swego poetyckiego apogeum. Jest to produkcja telewizyjna, która stanowi dzieło z pogranicza teatru telewizji i filmu. Pomijam zatem ten ważny utwór ze względu na odmienność gatunkową, chociaż smutna przerwa między obiecującym debiutem, jakim była „Małżowina”a sukcesem „Wesela” jest niestety wymowna.

Wódka w „Weselu” jest podstawowym atrybutem wszystkich bohaterów, którzy tłumnie przewijają się przez ekran. Jeśli rozpatrywać tytuł filmu jako nawiązanie do klasycznej sztuki Wyspiańskiego i do klasycznej ekranizacji Wajdy przede wszystkim, to widać dokładnie, że w tych prymarnych wobec filmu Smarzowskiego dziełach znajdziemy liczne motywy pijackie ze słynnym cytatem: „Szopen gdyby żył, to by pił” albo krótka scenka z Bożeną Dykiel jako druhną, która w jednej dłoni dzierży potężny kielich z gorzałą, kiełbachą i staropolskim kiszeniakiem. Zresztą także scena „chocholego tańca” z „Popiołu i diamentu” jest cytatem z Wyspiańskiego - „chocholi taniec” jest u Wajdy tańcem opojów z małomiasteczkowej society. „Wesele” Smarzowskiego pokazuje przede wszystkim obraz schamienia polskiego społeczeństwa, które dokonało się po przemianie ustrojowej w 1989, gdzie polscy chami-Panowie dorwali się do zysków. Polska Smarzowskiego to nie tylko Polska pijana, to także Polska skorumpowana i pazerna. Wszyscy są w tym filmie sobie wrogami, jeśli pomagają to jedynie z chęci zysku – większość filmu to nieustające targi Wojnara-Gospodarza z kolejnymi interesantami, którzy chcą obłowić się przy okazji ślubu jego córki. Sam Wojnar z jednej strony chce zaimponować gościom swoim bogactwem i hojnością, szczególnie sportowym modelem Audi, który podarował nowożeńcom, z drugiej skąpi na wszystkim i nie chce regulować zobowiązań. Jedynym pozytywnym akcentem w relacjach międzyludzkich jest wspólne picie wódki, które jednak ma to do siebie, że szybko przeradza się w konflikt i odkrywa prawdziwe oblicza ludzkie, które zawsze są tragicznie zniewolone żądzą zysku, tak jak zniewolona była żona Wojnara, która wyszła za mąż dla pieniędzy, odrzucając prawdziwą miłość. Dopiero ruina Wojnara wyzwoli ją z nieprawdziwego związku. Wojnar zostaje sam, bo jego chciwość i matactwa z ukrywaniem zwłok swojego teścia włącznie, doprowadziły go do materialnej nędzy, nędzą moralną był wcześniej. Alkohol obnaża w „Weselu” ludzkie oblicza. Tylko Panna Młoda i jej „były”, udający kamerzystę, zachowują trzeźwość. To w nich i ich miłości reżyser pokłada nadzieję na lepszą przyszłość. Ale jeśli końcowa scena ucieczki, będąca według mnie cytatem z „Absolwenta” Mike'a Nichollsa, oznacza ucieczkę z zapitej i chciwej Polski, to czy rzeczywiście jest to dobre zakończenie? Film kończy charakterystyczne dla Smarzowskiego ujęcie z „lotu ptaka”, jakby oko kamery stawało się metafizycznym okiem Boga, spoglądającego na poweselne pobojowisko. W stronę tego oka poleci pusta flaszka – symbol zawziętej, pijanej wrogości wobec świata, Boga i człowieka.

„Dom zły” jest filmem groźnym, mrocznym ale jest zarazem absolutnym arcydziełem polskiego kina po 2000 roku. Niektórzy stawiają wyżej „Różę”, niektórzy „Wesele” właśnie, niektórzy „Dzień świra”. Dla mnie „Dom zły' to najważniejszy polski film chyba ćwierćwiecza. Nie chcę tutaj analizować precyzyjnie tego utworu, nawet nie tak mało precyzyjnie jak „Wesela” powyżej. Dla mnie to film w każdej warstwie – scenariuszowej, aktorskiej, montażowej, muzycznej, scenograficznej – perfekcyjny. To misterna historyczno-filozoficzna układanka, która mówi nam o „domu”, w którym żyjemy, o zimie, jakiej już dziś nie ma, która jest „naszą zimą złą”, która pozostawiła w nas swoje mroźne owoce. Taka zima jak zima stanu wojennego, co to można ją rozgrzać tylko bimbrowymi procentami, bo wódka w sklepie na kartki i mało, akurat tyle co na święta wystarczy. Dobry „Polonaise” z białą kartką 50 voltów tylko w Peweksie (ten dzisiejszy sklepowy tak zszedł na psy), tylko za bony PKO, tak samo jak dobre fajki. Świetna rola Jakubika, który błyszczy u Smarzowskiego jak nigdzie. Zootechnik Środoń traci żonę – ta scena z początku filmu wbija widza w fotel, potem jest już tylko ostrzej, mocniej, do samego końca. Dwa plany czasowe – pierwszy, gdy Środoń przybywa do samotnego domu, w którym szuka schronienia przed ulewą; drugi – kilka lat później, srogi mróz i ta sama chata, w której odbywa się wizja lokalna po dokonanej tam zbrodni. Obydwa plany skąpane w alkoholu. Gospodarz Dziabas z przeszłości to Marian Dziędziel, który w „Weselu” grał Wojnara. Piją w deszczowy wieczór samogon i wpadają na pomysł rozwinięcia „alko-biznesu”. Za „komuny” meliny były tyleż zjawiskiem codziennym, co dochodowym. Kto by wytrzymał z piciem do 13? Bimber dobry, więc Środoń rozwija swoje biznesowe rojenia a przy okazji przyznaje się do posiadania pewnych zasobów finansowych. Zaczyna się rzeźnia, którą rodzi tragiczna pomyłka popełniona w alkoholowym amoku. Drugi plan, kilka lat później odbywa się wizja lokalna dotycząca popełnionej tam zbrodni. Pijany w sztok prokurator w przerwach pomiędzy pawiami przywołuje adekwatne przepisy. Wszystko jest od początku ukartowane – sprawa Środonia ma służyć załatwieniu jeszcze kilku ciemnych spraw. Festiwal ochlaju trwa. Milicjanci ustawiają się w kolejce po swoją porcję wódki i ogóra na zagrychę. Tak jak w filmie „Zwykli ludzie” o masakrze w Srebrenicy, gdzie członkowie plutonu egzekucyjnego dostają w przerwach do picia rakiję. Wóda pozwala się znieczulić, zapomnieć o człowieczeństwie. Trzeba się znieczulić. Kac będzie gorszy, ale nie szkodzi. Na mrozie rodzi się dziecko. Widziałem wywiad z Marianem Dziędzielem, gdzie aktor utrzymuje, że narodziny to nadzieja. Dla mnie to gen mrozu, zamrożenia alkoholem i zimnem na dobro.

Wódka najmniej istotna jest w filmie „Róża”. Oczywiście jest ona jakoś obecna, ale ten film jest jednak o dobru, o miłości pomimo gwałtu. Gwałtu rozumianego dosłownie oraz gwałtu historycznego, dokonanego przez mocarstwa na małych narodach. Wódka jest tu atrybutem gwałcicieli, pozwala się znieczulić do przemocy. Jednak odebrałem „Różęjako film zarazem brutalny, co optymistyczny. Po raz pierwszy spotkałem się u Smarzowskiego z taką wiarą w miłość, ze właśnie ona wyzwala człowieka i pozwala mu odnieść zwycięstwo nad mrocznymi potęgami tego świata.

„Drogówka” jest niby wesoła i z fajerwerkami, ale jej wymowa jest o tyle ciężka, że dotyczy naszej współczesności i nosi na sobie jej blizny. Policjanci z „Drogówki” to dzieci milicjantów z „Domu złego”, noszą nawet te same nazwiska. „Resortowe dzieci” rzec można, skażone genem alkoholizmu i korupcji. Wszyscy tutaj piją na potęgę, i ci źli i ci trochę mniej źli. Film pozbawia złudzeń co do naszej rzeczywistości – jeśli wpadniesz w tryby tej machiny jest po tobie. Policjanci chlają w autokarze, jadącym na wizytę papieża, chlają w pracy, chlają poza nią, po chlaniu seks. Żeby zapomnieć jak się ubabrało w szambie zwanym Polską, która w tym filmie jest diabelskim poletkiem mrocznych sił, stojących za „oficjalną wersją zdarzeń”. Wódka w tym filmie pozwala sterować ludzkim postępowaniem, ułatwia „wkręcanie” ofiar w grę, która kończy się tragicznie. To film o sterowaniu społeczeństwem przy pomocy wódy i strachu. Najpierw jest strach, potem jest wódka, która ten strach uśmierza, potem jest niewola i granie wedle narzuconych reguł. W tym sensie zostaje tutaj powtórzona sytuacja z „Domu złego”, tyle że „zła” gra w oparach alkoholu nie toczy się już w samotnej chacie na odludziu, toczy się ona w centrum Warszawy. Wódka symbolizuje w tym filmie kłamstwo, kłamstwo, które podaje się społeczeństwu jako „wersję oficjalną” - takie określenie pada pod koniec filmu z ust komisarza Gołąba - i które truje tak samo jak wóda. „Drogówka” to także film o alkoholowym wirusie zła, który zbiera swoje żniwo w polskiej rzeczywistości. Alkohol jest tutaj jednak elementem do pewnego stopnia pozytywnym. Społeczeństwo otumanione medialnymi kłamstwami nie już musi upijać się wódką. To co mają podane jako „oficjalną wersję” całkowicie im wystarcza, pozwala czuć się bezpiecznie. Tylko ci, którzy dotknęli prawdy, poczuli dotyk ciemności uśmierzają swój strach przed prawdą. Nie mają wiele do stracenia, bo ta prawda kosztuje zbyt dużo.

„Pod Mocnym Aniołem” to konsekwencja drogi, którą obrał Smarzowski mocując się z polskimi demonami. Adaptacja osobistej, jakże niefilmowej, powieści Jerzego Pilcha o wychodzeniu z nałogu stała się dla reżysera pretekstem do zaprezentowania dużo szerszej perspektywy tego zjawiska. Z jednej strony, jak już wcześniej powiedziałem, Polska nie jest u Smarzowskiego rajem dla wrażliwych, metafizyczna zima z „Domu złego” nie sprzyja pozytywnemu myśleniu i dobremu samopoczuciu. Smarzowski jak żaden inny twórca pokazuje jak żyją w nas odpryski samodierżawia i komuny, które zasysają tak mocno, że nie sposób się nie napić. Z drugiej jednak strony „Pod Mocnym Aniołem” bezlitośnie rozprawia się z romantycznym mitem pijaka, który tak mocno funkcjonuje w literaturze; z mitem Bukowskiego czy Jerofiejewa, którego przepis na „balsam kaanański” jest swoistym intermezzo dla alkoholowych doświadczeń bohaterów. Pijak Smarzowskiego jest zarzygany, zeszczany i zesrany. Ten stan upodlenia, całkowite odczłowieczenie nie pozostawia złudzeń – żadne tłumaczenia, płynące z rzeczywistości nie mogą tłumaczyć dehumanizacji, jaką niesie ze sobą choroba alkoholowa. Remedium jest tutaj, podobnie jak w przypadku powieści Pilcha, miłość, ramiona drugiego człowieka, tylko tam możemy schronić się przed demonami codzienności, które przypływają do nas z rozpitej historii. "Pod Mocnym Aniołem" to mocny, alkoholowy film, który możemy zestawiać z takimi tytułami jak "Pętla" Hasa czy "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Koterskiego. Wyróżnia go brak psychologizmu. Diagnoza pozostaje u Smarzowskiego czymś indywidualnym, o każdym przypadku można nakręcić osobny film. Reżyser nie szuka tłumaczeń - skoro Polska jest rozpitym krajem i życie tutaj to nie produkcja z krainy marzeń, to nic i tak nie zmienia, bo alkoholizm jest zniewoleniem. Oczywiście, że rzeczywistość nie ma nam nic do zaoferowania, ale alkohol to kolejne kłamstwo, które sobie na własne życzenie serwujemy, by rano obudzić się we własnych rzygach. Jedyne, co może zrobić Człowiek, to podjąć, wzorem bohaterów "Róży", walkę. Oto jedyna droga. Tu nigdy nie będzie można żyć dobrze, tu można jedynie spróbować żyć godnie.

Być Polakiem – sztuka niełatwa. O tych potyczkach z Polską są filmy Wojciecha Smarzowskiego. Alkohol jest nieodzownym elementem tej rzeczywistości, który pozwala na chwilę zapomnieć, ale demony , które przychodzą na kacu są stokroć gorsze. Filmy tego reżysera płyną z alkoholu, ale także z głębokiego zrozumienia polskości i jej dylematów. Jest to rozprawa z mitem Polaka-patrioty-pijaka. Jedyne, co można zrobić, to podjąć walkę, podjąć codzienny trud Syzyfa. Zauważmy, że wszyscy, którzy w filmach Smarzowskiego walczą są trzeźwi.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Recenzja książki Sławomira Shuty "Dziewięćdziesiąte" - wyd. Ha!art

ofice rec
Ślady po Pokoleniach

Oż w mordę, jak ten czas zasuwa. Anim się obejrzał, a minęło i stuknęło mi 40 latek. Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień - chciałoby się zaśpiewać No, już dwa latka wstecz będzie, jak mi stuknęło i jestem od tego czasu stuknięty. Sławkowi Shuty (niechże taka fleksja logiczna pozostanie) stuknęło dopiero w tym zeszłym roku. Co zrobił Sławek w związku z tym? Machnął zbiór opowiadań pokoleniowych pt. „Dziewięćdziesiąte”. Książka jest o dziewięćdziesiątych, po prostu o dziewięćdziesiątych.
Rodzisz się to znak, kocha cię ten świat.
Urodziliśmy się, by dojrzeć w latach dziewięćdziesiątych. „Wind of change” wiał niemiłosiernie niczym orkan Ksawery, tarmosząc nam punk rockowe fryzurki. W książce mieszają się przebłyski z peerelowskiego dzieciństwa z czasem przemian, gdy komuna waliła się z hukiem. Czas kolejek i braków niezauważalnie zmieniał się w czas wybrakowanej wolności, z którą nie do końca wiadomo, co zrobić. Tak było, tak właśnie było. Sławek wyczuł doskonale tę zmianę. I że dźwigaliśmy bagaż komuny z dzieciństwa, i że będziemy go targać do samej śmierci. Ci z lat 80., te wszystkie Świetlickie, Vargi, Chłopaki nie płaczą i już nigdy nie będzie takiej koka-koli i takich pysznych ciastek, no to oni byli już duzi, oni zrozumieli, wiedzieli, w którą stronę trzeba im się obrócić. Ale my nie. Oni nam puszczali na video „Wielkie rock'n'rollowe oszustwo” z Pistolsami, a my nie wiedzieliśmy, co z tym mamy zrobić.
W bramie łyk jak skok, kumple są, jest noc
Była dzikość serca. Bezcelowa i całkiem spontaniczna. Nasi starzy zgłupieli, wszystko, w czym wyrastali, rozpadało się w pył, cały ten demonoludowy PRL. Zostaliśmy bezradni, ale z wielką wolą, żeby się nałykać tej wolności na zapas, bo może jutro nam ją zabiorą. Shuty doskonale uchwycił ten nastrój, kiedy nie wiadomo, co zrobić z przyszłością, bo wszystkie nasze plany obrócono w niwecz, więc po co się martwić o przyszłość. Jest tylko „tu i teraz”. I szalone wypady bez sensu, bez przygotowania, bez planu, które nie wiadomo gdzie i jak, i czy w ogóle się skończą.
Okres burz, twój bunt
Lata dziewięćdziesiąte były okresem burzy i naporu - pisze Shuty. Takie lata domagają się wręcz swojego kronikarza. Coś takiego z pogranicza lat 80/90 napisał dziennikarz TVN, Jakub Porada, w swojej książeczce „Chłopaki w sofixach”. Nie była to próba wg mnie udana – zbyt frywolna, bez egzystencjalnego akcentu, nie uniosła ciężaru „Sturm und Drang”. W tym wymiarze „Dziewięćdziesiąte” rozciągnięte między wspomnieniem dzieciństwa, młodością górną i durną i halucynogenną wizją są pogłębionym obrazem pokolenia, które nie doczekało się wcześniej swojego „Silva Rerum”.
Każde pokolenie ma własny czas
Mogę śmiało powiedzieć, że Shuty jest czołowym pisarzem tego pokolenia. Jak nikt inny potrafił wykorzystać swoje doświadczenie życiowe, składające się także z próbek korporacyjnych (o czym w „Zwale”) i rozczarowania rozpasanym konsumpcjonizmem. Proza Shutego to trip po rzeczywistości w krainę wizji, to szamańska rozkmina tego, co pod podszewką samochodów terenowych i mieszkań na chronionych osiedlach. Proza, myślę, jeszcze niedoceniona, ale skoro Ha!art to wszystko, co się nie opłaca... Niemniej wiele z tego co nowe i dobre w polskiej literaturze po roku 2000 zawdzięczamy wydawnictwu Piotra Mareckiego. A czytelnikom pozostaje nieco pochylić się z uwagą, bo te perełki świecą na dnie. Marzy mi się, by czytelnicy zagłosowali nogami, wyskoczyli z 24 zło (bo taka waluta obowiązuje w Ha!arcie) i sięgnęli po „Dziewięćdziesiąte”. Dla tych urodzonych po roku 70. jest to lektura obowiązkowa, reszta się nie zawiedzie.
Każde pokolenie odejdzie w cień, a nasze nie
Dzięki tobie, Sławku!
Wszystkie cytaty z tytułem recenzji włącznie pochodzą z piosenki „Pokolenie” zespołu Kombi

czwartek, 2 stycznia 2014

Podsumowanie roku 2013

Z (j)elit zmierzch. Poza 2013

Mam pretensje do rzeczywistości naszej, z którą się męczę, o jedno, że ludziom nie znającym się na polityce, takim jak ja, każe się w tym babrać. Zupełnie bez ochoty, ale co robić? Gdy obdzierają ze skóry, nie ma rady , a w moich żyłach czerwone i czarne pospołu, nierozłącznie.

2013 to dla mnie rok narodowego kaca – kaca po Euro, które miało złagodzić kac po katastrofie. Mucha bzyczała, puszczała bąki, a w mediach mainstreamowych trwał karnawał chamstwa. Wciskali nam miłość z Irlandią i nowe stadiony, które pobudowali za swoje dla siebie. Spędziłem zatem ten rok na poszukiwaniu „prawdy”.

Nadzieja płynie z jasnej postaci Papieża Franciszka. Nadzieja na gruntowną zmianę z pozycji politycznych, polegających na utrzymaniu władzy, na pozycje ku człowiekowi.

Beznadzieja płynie z faktu, że kapitalizm ma wilczą mordę i szczerzy drapieżne kły. Mainstream utwierdza nas w przekonaniu, że jedyną miarą człowieka jest szmalec. Dowartościowują się charytatywnością, ale jest w tym sprzeczność. Uczymy się kłamać, a język coraz bardziej jest instrumentem propagandy, nie prawdy. Jak za reżimów. Mogli zrobić naprawdę wiele dla Polski i Polaków, ale dlaczego musieli akurat nas olać?

Sytuacja stała się prosta. Szukałem w 2013 refleksów prawdy. W kinie, książkach, w mediach, na lewo, na prawo, prawie nigdy pośrodku, prawie nigdy w szerokim nurcie poprawnych kłamstw, które należy wypowiadać z uśmiechem. Wg mnie czasy wesołe się skończyły.

Szczerość do bólu serwował program „Warsaw Shore” w MTV. Nawet nie wiem, czy tych młodych ludzi można nazwać debilami, a program pochwałą konsumpcyjnego debilizmu. To chyba jakieś dno, do którego wytrwale dobijaliśmy i w końcu się udało. Ci ludzie to norma, to zwierciadło, w którym możemy się przejrzeć bardzo wyraźnie. Tacy jesteśmy. Możemy sobie pogratulować.

W muzyce prawdę i festiwal chamstwa zaprezentował zespół Bracia Figot i Fagot. Zespół już trochę działa, a wyłonił się na fali renesansu disco-polo. Nieskrępowane niczym chamstwo, wyrażone w wulgarnych tekstach i prymitywnej muzyce, powstało ku radości młodych ludzi, którzy szaleją przy hitach takich jak „Wóda zryje banię” czy „Zobacz dziwko, co narobiłaś”. Dominujące tematy to wóda, świnia, sztos w WC – „lepsza maciora w kabinie, niż opłacać drinom świnie” (?) . Szczególnie upodobałem sobie piosenkę „Pisarz miłości”, rozpoczynającą się od słów: „Pisarz miłości mówią mi, bo magiczny długopis w rozporku noszę”.

Seriale. Pod koniec roku błysnął Lis, który, w swoim serialu „Lis, głupcze”, jak zwykle nienaganny, zaprosił otyłe ciało Olafa Lubaszenko, na którego tle prezentował się bardzo dobrze i lekko. Miło było popatrzeć.

W książkach silnie się rozdwoiłem. Z jednej strony wybitna literatura była reprezentowana przez Wiesława Myśliwskiego. Jego „Ostatnie rozdanie” to esencja prawdy o człowieku, czysta jak spirytus literatura bez obcyndalania i chwytów. Takiego zero kompromisu potrzebowałem, by odreagować medialne jazdy. Zero kompromisu z chamstwem. Z drugiej strony jestem pod wrażeniem prozy Szczepana Twardocha. Jego „Morfina” to był mój faworyt do Nike, ale jakieś względy poza prawdą zadecydowały inaczej. „Morfina” to ostra jazda po polskich dylematach, niestety zostaje odczytywana politycznie, a więc poza prawdą. Walą z armat, że to rozprawa z polskością, jakby jeszcze nam się to nie przejadło. Ja odczytałem „Morfinę” jako transowy moralitet o potrzebie tożsamości w godzinie próby; jak trudno dokonać wyboru, kiedy nie nosi się w sobie ziarna prawdy, kiełka z genomem tradycji i historii. Ale i tak numerem jeden z Twardochów jest dla mnie „Wieczny Grunwald” - mroczna rozprawa z historią i jej bezwzględnymi mechanizmami, które trwają po kres kresów. Nie przeczytałem jej o czasie, bo niszowo wydana o uszy się jedynie co nieco obijała, więc zachwycam się tą jedną z najważniejszych polskich powieści współczesnych dziś. Jeszcze Sławek Shuty ze swoim pokoleniowo-wspomnieniowym tomem „Dziewięćdziesiąte” dał mi pooddychać po czterdziestce młodości wdechami. Objawieniem roku był i śmieszny i straszny debiut Ziemowita Szczerka "Przyjdzie Mordor i nas zje", a jakże Ha(g)!(ł)art. Jeśli chodzi o rozdwojenie jaźni to: z prawicowego offu, który tak mierzi, przejrzałem jak na razie „Wałęsa. Człowiek z teczki” Cenckiewicza i „Resortowe dzieci” o tym, dlaczego w najważniejszych telewizorach siedzą dzieci byłych działaczy i dlaczego byle kundel nie ma szans za nimi pobiegać. W zasadzie słowo mainstream jest nietrafione – lepiej pasuje arystokracja, która łaskawie czasem wpuszcza na swoje salony.

Z kina najważniejsze dwa filmy z dalekich krajów – filipiński „Norte. Koniec historii” Lava Diaza i koreańska „Pieta” Kim Ki-Duka. Obydwa filmy mocno antykapitalistyczne, ale silnie zakorzenione w nurcie chrześcijańskim, w swojej wymowie silnie metafizyczne. Gdy w kulturze europejskiej dzieli i rządzi dżender, to właśnie kino Wschodu, Wschodu zajechanego przez zachodni dobrobyt, dotyka tego co fundamentalne. Po drugiej stronie jako kicha kinowa dzieło podstarzałego wazeliniarza Wajdy - „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. „Beznadziei' nasuwa się samo. Tak to się u nas rozciągało między Wałęsą z nadziei a Wałęsą z teczki. A prawda pozostawała jak zawsze gdzie indziej.

2013 zapamiętam na długo, ale w którą stronę się obrócimy jest kwestią przyszłości. Nierozwiązane problemy, stagnacja, nieumiejętność spojrzenia prawdzie w oczy, w końcu chamski rechot, który otrzymujemy zamiast rozwiązania tego, co trudne. Jeśli ten kierunek pozostanie, to, chociaż na polityce się nie znam i wypowiadam się o niej przyparty do muru przez rzeczywistość, to niżej dna zejść niepodobna. Ktoś musi tutaj zacząć coś naprawdę, bo ten kraj staje się piekielnym zakątkiem. Kto może dziś przywrócić Polakom poczucie godności i dumy i skończyć politykę z (j)elit?